Bardzo lubię orientalne podejście do mięsa: fakturę z kąsków i sosu. W teorii przypomina gulasz, ale dzięki wyrazistym przyprawom ma zupełnie wyjątkowy charakter. Już jako dziecko chłonęłam te aromaty i do tej pory je uwielbiam; zawdzięczam to Mamie, która często przyrządzała niesamowicie klimatyczne kolacje z dwoma rodzajami curry – wspomnienie tych smaków zapisało się mocno, mimo onieśmielenia dorosłymi gośćmi i odświętną porcelaną ryżową. Taka kuchnia pojawia się zatem na naszym stole bardzo często, a poniższy przepis wymaga składników dostępnych i łatwych w przechowaniu: pasty, grzybów, sosu sojowego i ostrygowego. Korzystam tutaj ze schabu lub szynki – w tego typu potrawach lubię jednorodne kawałki: to tak jak z tą bombonierką – można trafić akurat na ścięgno z tłuszczem. Nie lubię takich niespodzianek, ale to rzecz tylko i wyłącznie gustu. Poza tym, z pewnych źródeł wiem, że takie właśnie cząstki są najzdrowsze... Zamiast wieprzowiny można oczywiście użyć piersi kurczaka lub indyka czy wołowiny, trzeba jednak wtedy dostosować czas duszenia.
Składniki (na 2 osoby):
mała garść grzybów mun (ich objętość znacznie się zwiększy po namoczeniu)
450 g schabu lub szynki wieprzowej
ząbek czosnku
średnia cebula
marchewka
kopiasta łyżeczka czerwonej pasty curry
szklanka bulionu
czubata łyżeczka mąki ziemniaczanej
łyżeczka sosu ostrygowego
sos sojowy
Grzyby zalać wrzątkiem, moczyć 15 minut, po czym gotować je w płynie z moczenia przez minut 10. Odcedzić.
Mięso pokroić w paseczki, wymieszać z dwoma łyżkami sosu sojowego, odstawić na czas krojenia warzyw.
Czosnek pokroić na cienkie plasterki, cebulę w ćwierćtalarki, marchew w słupki, grzyby – w cienkie paseczki.
Na rozgrzaną patelnię wrzucić pastę curry, chwilkę ją podgrzewać, mieszając.
Dodać mięso i mieszać, aż dokładnie pokryje się pastą i lekko zrumieni.
Dodać cebulę, czosnek i marchewkę, smażyć, mieszając, ok. minuty.
Wlać bulion wymieszany z mąką, szybko wymieszać (aby nie powstały grudki) i zagotować.
Dodać sos ostrygowy i doprawić do smaku sosem sojowym.
Dusić pod przykryciem ok. 15 minut, sprawdzając konsystencję mięsa.
Podawać z ryżem, makaronem pszennym lub ryżowym.
Pani Blogini życzę wytrwałości i szybkiego wzrostu liczby odwiedzin.
OdpowiedzUsuńChińska kuchnia jest wspaniała. Popieram.
OdpowiedzUsuńAam chwilę czasu, odpowiedzieć Panu(i) Anonimowemu, który napisał w komentarzach przy „Makaronie z serem”: Choć - podobnie jak Pan ze strapontena - nie przepadam za rybą w sosie mięsnym, to jednak mój stosunek do eksperymentów w kuchni nie jest aż tak nienawistny. Gdyby nie te eksperymenty, to jedlibyśmy "solone lub wędzone mięso wpierw obgotowane lub wymoczone". Mocne wysuszenie co prawda zmuszało do całkowitego zeskrobania i rozgotowania na papkę, ale "by poprawić smak tych dań dodalibyśmy groch i soczewicę albo kaszę, a w okresach nieurodzaju gotowaną kapustą, bób z kłączami dzikich roślin i rzepą".
Musze niestety słów parę napisać, gdyż podobne poglądy są mocno rozpowszechnione, jakoby prawdziwa kuchnia to od prekursorki Ćwierciakiewiczowej, a prawdziwy rozwój to dopiero od Nigelli, bo przecież nie traktujemy poważnie Roberta Makłowicza czy Macieja Kuronia.
Otóż gdyby nas zaproszono na przyjęcie w starożytnym Rzymie, „wymięklibyśmy” od różnorodności smaków, wyszukanych potraw i elegancji stołu. Średniowiecze, odrzucając tzw. pogaństwo, całość sztuki kulinarnej po prostu włączyło do popularnego programu ascezy, zwłaszcza gdy dotyczyło to kleru. Polska przejęła to dziedzictwo, i to na długo przed chrztem Mieszka I, o czym świadczy archeologia. Dla ilustracji przytaczam fragment dokumentu gospodarczego z wieku XIV, z czasów Jagiellonów, a dokładnie z okresu panowania Zygmunta Augusta, po którym zostało wiele pism, listów i sprawozdań.
Oto „rachunek expensy codziennej w podróży z Krakowa do Warszawy”, odbytej lądem przez legata Stolicy Apostolskiej, jej nuncjusza i wielu prałatów. Orszak, składający się przeważnie z Włochów, a więc z ludzi o słabych apetytach, liczył około trzystu osób i dwustu pięćdziesięciu koni. Dzień w dzień musiano im dostarczać na koszt króla: dwa woły, po siedem cieląt i baranów, sześć wieprzy, czterdzieści osiem kapłonów, siedemdziesiąt sześć kurcząt, pięćdziesiąt gołębi, sześć ozorów, dwadzieścia sześć gęsi, pół wieprza solonego, sześćdziesiąt funtów masła, dwadzieścia beczek piwa, trzy baryłki wina, trzy indyki lub pawie, po dziesięć dzikich kaczek, kuropatw i przepiórek, sześć bażantów, sto dwadzieścia „ptaszków małych”, cyranek trzydzieści, „sarn, jeleni i innej zwierzyny, ile było potrzeba”. Wyliczanie zostało przerwane. Nie będzie się mówić o
serze, miodzie, chlebie i tak dalej. Przejdźmy do jarzyn: kosz cebuli, pietruszki pół kosza, grochu kosz, tyleż rzepy, sześćdziesiąt głów kapusty, „pasternaków sto”, ogórków solonych słój, „sałaty, ile potrzeba”... oliwy funtów sześć.
W piątki, soboty i wigilie obowiązywał post: cztery duże szczupaki, dwanaście średnich i czterdzieści mniejszych, sześć karpi, różnych gatunków ryb dwadzieścia funtów, pstrągów i śledzi po dziesięć funtów, „łososi, ile można było dostać”, cert dwanaście, sześćdziesiąt linów, „ryb ordynaryjnych” dla ludzi, ile potrzeba, wina, piwa, miodu, jak wyżej, ile potrzeba. Podobnie „owoców, ile potrzeba”. Wyliczanie i tym razem nie zostało ukończone. Nie mówiło się na przykład o krupach (krupy - kasze, uzyskane przez obłuszczenie i ewentualne polerowanie ziarna, zachowujące w przybliżeniu charakterystyczny kształt ziarna, z których zostały otrzymane. Należą do nich: pęczak, kasza gryczana, jaglana, ryż, przypis WN).
Wędrówka z Krakowa do Ujazdowa, gdzie się orszak na krótko zatrzymał, trwała jedenaście dni. Droga wiodła przez Proszowice, Wiślicę, Kunów, Iłżę, Radom, Warkę i Piaseczno. W Warce dominikanie na podali stół „niezmiernej wielkości jesiotra”, świeżo pewnie ułowionego w Pilicy. Poczęstowano również przybyłych znanym w całej Polsce piwem wareckim. Było białawe, „szczypiące, z koloru i smaku dość podobne do wina”. Współzawodniczyło z nim w sławie piwo gdańskie - ciemne, czarne prawie, zawsze przyprawiane korzeniami. (Paweł Jasienica, Ostatnia z rodu, Wyd. Czytelnik 1988)
Ta chińszczyzna "na mój sposób" - ze składników wtedy dostępnych i z Taty chińskich doznań kulinarnych - była próbą urozmaicania szarej codzienności. Ciekawe, jak smakowałaby dziś. Ile zostało smaków, a ile wspomnień...?
OdpowiedzUsuńNa pewno nie wyglądało to tak pięknie, jak tu na zdjęcich.
Dzięki za ciepłe słowa.
Tysięcy nowych Czytelników w Nowym Roku.
Dziękuję Anonimowemu, dziękuję Mamie za życzenia :) I ja składam Czytelnikom najserdeczniejsze: spełnienia marzeń!
OdpowiedzUsuń